Arctic Trophy 2008

 

Arctic Trophy odbywa sie na półwyspie Kolskim już czternasty raz. 8 dni zmagań z miejscową wcale nie za bardzo przyjazną przyrodą i coraz bardziej napiętymi i doświadczonymi współzawodnikami. Impreza staje się coraz bardziej prestiżna i trudna, miejscowi stawiają ją na drugim miejscu za Ładogą, tyle że ze względu na statut klubu i wymagania ekologiczne ilość miejsc jest ograniczona do 35 załóg.

Przyjeżdża coraz więcej ekip ze świata, a miejscowi też nie są słabi.

Rajd jest memoriałem założycieli rajdu Szczerbowicza i Wiedernikowa, którzy zginęli układając kolejną edycję. Znaleziono ich martwych w na w pól utopionym uazie. Prawdopodobnie w trakcie forsowania rzeki utknęli i podczas długiej walki weszli zagrzać się do samochodu, zasnęli i zatruli spalinami. Będziemy przejeżdżać przez tą rzekę, stoi tam pamiątkowy obelisk. Krajobrazy i teren nieprawdopodobne, władca pierdzieli wysiada, ludzie zajebiści, teren trudny i urozmaicony. Co najfajniejsze nie ma tu oszukiwania podświadomości, bo żadnych prób jojo – nic na siłę – tylko jedziesz bo musisz dojechać i koniec, a syf i misio czyha na każdym kroku. Do tego cala trasa dojazdu, odreagowanie przedwyjazdowych ciśnień na promach, potem podroż przez Laponię i jak Allach pozwoli, powrót w dół przez całą Rosję, ja to traktuję jako cześć rajdu i wyprawy i o to chodzi. Nie sztuka zawieźć syfa na lawecie, pogonić się dwa dni, rozjebać wszystko i na lawecie odwieźć. Tutaj jest prawdziwie od początku do końca i cały czas trzeba pamiętać, że do domu dwa i pól tysiąca km do zrobienia na kołach.

 

Jak zwykle przed wyjazdem korowody z ekipą. W końcu jedzie Ramonek z Siarą dyskoteką jako serwis i auto wsparcia, JJG Tomcatem z Robertem i moja skromna osoba Orangem z Aleksandrą Barbarą Pawłowną pseudo Bławatek, pa russkij Sasza, jako pilotem. Początkowo Sasza miała jechać w serwisce jako fotograf, a u mnie na prawym fotelu miał siedzieć kto inny. W nie dającym już czasu na manewr momencie pilot zrezygnował i z lekkim strachem zaprosiłem Olę do pikapa.  Z edycji w 2005 pamiętałem, że z punktu widzenia pilota, nie był to najcięższy rajd, większość trasy była trudna, ale jezdna, pilot się nie nudził, ale też nie przepracowywał. Jakoś to będzie, pażywiom, pasmatrim…

 

 

Ładujemy się w Gdańsku na prom marki Baltivia pocieszając się, że przynajmniej szalupy wyglądają jako tako, choć liny do zrzutu zamalowane centymetrową warstwą farby pomieszanej z rdzą, nie mamy kabin, więc bobrujemy po zakamarkach szukając kąta na leże, bo w miejscu do tego przewidzianym (tzw fotele lotnicze) tak wali białą skarpetą tirowca, że się nie da. Tak, czy inaczej podróż minęła szybko, potem przesiadka w Sztokholmie na duży prom do Helsinek, przepiękne widoczki podczas wypływania z fiordu, kima i budzimy się w Helsinkach. Szaro, buro, zimno i leje. Dwa dni przebijaliśmy się przez Laponię, skądinąd przepiękną, co z tego, jak pogoda coraz gorsza. Z esemesa od organizatora dowiedziałem się, że pada non stop od trzech tygodni, rajd więc lekko spławnym się zapowiada, ale za to też, nie za bardzo upalnym… W Salli, fińskim miasteczku na końcu świata, w hotelu jedna gwiazdka cztery łzy, załatwiamy obowiązkowe ruskie OC. Poszedł JJ, bo po angielsku trzeba. Stoi za barem babina a JJ do niej z wystudiowanym akcentem, co chcemy i jak. Baba oczy jak spodki i że pukkalukka oj,  ni chuja nie panimajet. Odsunąłem JJa i szprecham: Łi, kurwa, łont, bladź, nid macz important strachowka tu Raszyn, baj kar, tri kars tu Murmańsk, gupia babo, fersztejen panimajesz anderstend? Błysk zrozumienia, papiery do wypełnienia, po 40 ojro i szlus. I kto tu lepiej mówi po angielsku?

Na granicy zostaliśmy miło i profesjonalnie przyjęci, bardzo przystojna w swoim mundurku pani celnik wypełniła papiery i akurat przed szlabanem skończyło się nam paliwo w oranżadzie. Wstyd jak cholera, lina za Romanka i przeciągamy się z kamiennym wyrazem twarzy przez pas ziemi niczyjej, Ruscy polewają. Zaraz przy granicy stacja benzynowa, nie możemy dobudzić pani, w końcu wyłazi z budy gdzie ma biuro i nie wygląda na trzeźwą, droga samaja mieżdunarodna, rozwalona jak zimnik po przejeździe klasy proto, czyli witamy w Rosji! 200km do Kandałakszy jechaliśmy tak samo długo co 500 Laponią. W mieście przed hotelem zdziwko bo stoi kupa obwieszonych aut na brytyjskich blachach, ale potem okazało się, że to tylko jakaś komercyjna wyprawa z Impala Adventures.

W nocy dojeżdżamy do zarezerwowanego wcześniej pensjonatu nad zatoką Morza Białego. Fajne miejsce do przepakowania i reorganizacji, spokój cisza, nikt nie przeszkadza. Tyle, że jakoś nie ma miejsc i możemy spać jedynie w drewnianej rozwalonej banderozie nad starą banią. Trudno. W momencie otwarcia drzwi czujemy smród, bo właśnie zamknięty tam przez niedopatrzenie kotek postanowił się zesrać na środku pokoju. Przychodzi nawalona jak stodoła pani i bełkocząc joby, miotłą rozciera gówno po całym pokoiku, fetor taki, że nie da się wejść. Idą w ruch mokre podkoszulki, perfumy Bławatka a JJ z Robertem rozkładają śpiwory na walącym się balkonie. Następnego dnia patrzę, a tu gość niesie futrynę. Prostą!. Myślę sobie, gdzie on to chce zamontować, przecież tu wszystko wszędzie krzywe i rozwalone?  Potem ta samaja prestiżna gostinica będzie przez nas nazywana ,,U Kotka SPA&Resort,, i jak się później okaże, lepiej jednak spać u kotka niż u misia…

Następny dzień, rejestracja, BT, jest kupa starych znajomych, wieczorem hartujemy w bani nasze organizmy i wątroby, w przewidywaniu zimna i niewygód, co się i potem nie raz przydało. Super sprawa taka bania, czyści ciało i duszę…

 

 

Start uroczysty z placu w Kandałakszy,  festyn, telewizja i lokalne media, auta popasione, blokady, swampery, kotyliony i dzwonki parowe, ale najbardziej rozbawił nas Gleb, który w swojej absolutnie profesjonalnie i bez oszustwa przygotowanej gelandzie ma na suficie 10l zasobnik z domaszczym samogończykiem i kranik na desce rozdzielczej. Gleb teraz jest deputowanym do dumy, he he, tak jak u nas…  ale za to mądry, seriozny, honorny gość, żadnych pytań. I za to lubię tych ludzi i ten kraj. Zaraz po festynie walnęliśmy na start 35 km dojazdówką, która mogła by z powodzeniem być oesem, parę aut ciągnęło wincza, były walki piłą i kinetykami.

Na starcie ściskam starych kumpli na uaju z Ładogi, opowiadają o polskiej ekipie spotkanej tam w tym roku. Cóż, opowieść nieciekawa i nie o offroadzie, zmusiła mnie do wyjęcia jeszcze jednej flaszki z samochodu, a z tego miejsca posyłam naszym gierojom offrołdowe pozdrowienie, kto mnie zna, wie jak ono brzmi…

 

Pierwszy oesik 8 km 5 godzin limitu przelecieliśmy w godzinę i chyba mamy tutaj drugą pozycję,

nieźle, startowaliśmy jako drudzy i drudzy przyjechaliśmy. 8 kilometrów syfu z kamieniami i błotem poprzedzielane rzekami. Dżaa nad nami czuwał, bo następni będą mieli tak rozryte, że współczuję. Ostatnich parę kilometrów szliśmy łeb w łeb z hitlerwagenem Norwegów, wyścigi na winczach o każdy metr, ciśnienie coraz większe, objechali nas o cztery minuty. Mieli łatwiej bo ich trzech, a u nas mały Bławatek dokonywał cudów i szarpał się z liną. Szli jak przeciąg, współpraca i koordynacja perfekcyjna, już wiem kogo się tu bać. Tak czy inaczej są już pierwsi połamańcy, powybuchane quady i parę samochodów. Serwis raczej dziś do nas nie dojedzie, bo za nami wiadomo co, a przed nami podobno jeszcze gorzej. Atmosfera fajna, przyznam, ze adrenalinka była niezła i spociłem się za kierownicą. A to tylko wprawka do większej całości. Jak na razie było to osiem kilometrów normalnej Ładogi w pigułce. Żelazo robi i o dziwo, bo tego się bałem najbardziej, maxis też całkiem nieźle sobie radzi. Najważniejsze, że pogoda się poprawiła, słonko świeci i nie ma ulew z gradobiciem, jakie cały czas towarzyszyły nam w Finlandii, modlimy się żeby tak zostało. Czekamy na JJa bo startował na 27pozycji i musi mieć nieźle przeorane już wszystko. Znamy go i wiemy, że dojedzie, ale lekko to on miał nie będzie. Przyjechał koło 20tej, zmordowani, ale sprawnym autem i z optymizmem. Przez trzy dni nie mamy serwisu i zaopatrzenia, toteż wyciągnięta przez Jurka bretolka narobiła wiele szczęścia. Grzana w puszkach na patyku w szybko odpalonym z kanistra i pokładowym kompresorem ognisku, załatwiła nam kolację. Potem po kielichu na rozgrzanie i spać bo jutro start o szóstej.

 

 

O kurwa… start o szóstej rano, w związku z odwrotną kolejnością każdego dnia, ruszamy jako przedostatni. W nocy mróz, wytrzepało nas w namiocie nielicho, a o piątej rano qechły nie dało się złożyć bo zamarznięta. Skostniałymi palcami pakujemy się na szybko, byle jak i budzimy się tak naprawdę z pierwszymi promieniami słońca już w wystartowanym samochodzie, nie ma czasu na śniadanka, sikanka i inne pierdoły, tylko lecimy uczastkiem. Tutejsi twierdzili, że dziś samyj przejebanyj i mieli rację. Dawno takiego czegoś nie jechałem. 24kilometry 24godziny limitu, he he, ale jaja… zaraz po przekroczeniu linii startu żarty się skończyły. Na Ładodze są bołota i zimniki. Tak są, do tej pory wydawało się, że najbardziej przesrane. Od dziś już tak nie myślę. Na Ładodze jest w większości droga. Poorana, rozwalona – ale jakaś, od czasu do czasu poprzedzielana dwukilometrowym bołotem – masakra, ale dwukilometrowym. Myśmy dziś mieli 24 kilometry takiego bołota i żadnych dróg, punktów orientacyjnych tylko ozi eksploder i nogi i oczy Bławatka. Mieżdunarodnyj samyj szykarnyj marafon w błądzeniu na winczu.

 

 

Jakiś kilometr od startu spotkaliśmy parę załóg, w tym JJa, a potem przez resztę odcinka nie było nikogo i prawie żadnych śladów. Kto wie co to było Rhino Challenge czyli najprostsza droga do celu, to tutaj tak właśnie i po bagnach. Zrobiliśmy w sumie z teratripa 38  kilometrów w 12 godzin. Te trzydzieści osiem kilometrów zrobił Bławatek piechotą z liną w zębach,  a ja z szybkością właśnie idącego Bławatka… nie liczyłem wtop i winczów, bo całe te 12 godzin to jedna wielka wtopa i wincz. Cały czas zadawałem sobie pytanie gdzie są wszyscy? Jechaliśmy jako ostatni, bośmy ciut zaspali, ale aż tak nas wyprzedzili? Ale gdzie ślady, ślady walki, koleiny? Pobłądziliśmy nie raz, a kto nie błądził na bezkresnych bagnach po horyzont, to nie wie jaka to radość. Cały czas z niepokojem patrzyłem na paliwomierz, bo jakby tak… to nocleg u misia na mrozie murowany. Ostatnie 700 metrów jechaliśmy 1,5 godziny, nawet przeprosiliśmy się z tylną wyciągarka! Przez 12 godzin trzy razy wrzuciłem trójkę i dwa razy rozpiąłem blokady. A miało być tak bardziej turystycznie i lajtowo. Po tym odcinku Bławat może sobie winszować po 5tysia + czysty fotel i zwrot kosztów za udział w każdej weekendowej gonce jak niektórzy u nas. Pojebało ich z takim odcinkiem, ale pierwyj szturman polszy, Sasza krasawica nasza, ustała i to się liczy.  Jak wrócę do domu ufunduję jej złote jaja za dzisiejszy występ… No nic, dojeżdżamy w końcu do mety, a tu okazuje się że wcale nie ma tłumów i przed nami kilka aut, oczywiście miejscowych i jedni Norwedzy co się znają, czyli ci z wczoraj, zmordowani jak koń po westernie. Skucha z sędzią, widząc nasze skatowane i skołowane ryje, chciał nas zrobić i wpisał nam ołówkiem (!!!) 20.20, była 18.20, he he takie tam szutki… Bławat poszedł go zjebać, ten zaczął się tłumaczyć, że wzrok u niego płochyj, he he, taaaa, co kraj to obyczaj, na trzecim uczastku Igorek przyjechał o 18tej, Siara widział, a wpisali mu 16tą, wot Rossija… No nic, najważniejsze że żyjemy, żelazo oprócz paru kotylionów i lusterek w miarę całe… I czekamy na jutro. W związku z brakiem serwisu nie mamy paliwa i właśnie Sasza krasawica nasza, biega z uśmiechem nr 5 i flaszką po ludziach i sępi benzynę. Popiliśmy w nocy z lokalesami i okazało się że Igor ma mocno postawionego w obłaści tatę, połowa sędziów u niego na co dzień pracuje i cały rajd jest zrobiony tak, żeby wygrał. To wiele tłumaczy, już wiemy o co tu chodzi, ale centrala też wie, więc co nam z tego…

 

W nocy już po zamknięciu mety przyjechali Szwedzi. Trzech brodatych rudych ormów. Idę do nich z flaszką i gorąca herbatą, bo wiem co przeszli i jeszcze chciałem zapytać o JJa. Patrzę a tu stoi kojota, motor gada, trzech gości siedzi w aucie i stupor katatoniczny, nie ma z kim gadać. Ludzie są tak wymęczeni, że nawet nie zajarzyli że już meta i koniec uczastka.

 

Rano przyjechali po noclegu u misia kładziarze i uratowali mi dupę, chcieli się pozbyć obciążenia w postaci paliwa i tym sposobem wzbogaciliśmy się o 80 litrów wachy. To sukces, bo nie wiemy jaki będzie dziś odcinek, w rozpisce nie ma, a każdy mówi co innego, przez ostatnie dwa dni było w sumie 40 parę km a syf skotłował 120 litrów, co świadczy o tym jak było… Organizatorzy jeżdżą tu taką zajebistą gąsienicą, 15ton i większe od ateesa, pływa, świeci, krawaty wiąże, usuwa ciążę, na nadbudówce mają normalne mieszkanie, łóżka, piecyk, szafki stolik… że niby to jedyny sprzęt co może ewakuować stąd połamańców. 

 

 

Wchodzę do auta na chwilę i słyszę na radiu JJa. Mówi że zostali 1,5km od mety, a ja wiem co tam było, jechaliśmy to nierozryte i za dnia parę godzin. Podobno wkleili tak, że tylko dźwig, a młodemu spuchły od zadupcania po zimnikach nogi tak, że butów nie może ubrać. Biegnę do obsługi glizdy, daję im toczkę gps żeby go wydłubali. Jeżdżą od szóstej rano i zwlekają po kolei połamane samochody. W końcu przyciągają tez JJa, młody faktycznie ma nogi nr 68, obecny na gliździe doktor smaruje go jakąś maścią, bandażuje i wlewa mu w twarz wódkę z gorącą herbatą. My akurat startujemy. Start przez rzekę tylko trochę głęboką, maska zalana i kamulce wielkości biurka w nurcie. Zaraz potem rozlegają się dziwne dźwięki. Wybuchło uszczelnienie na kierownicy i olej poszedł do misia, pompa rzęzi i się zaciera. Przed nami bołoto, ale takie ciut większe, bo prawie po horyzont. Norweg poszedł na pewniaka i wtopił po szyby po 5 metrach, walczą z przedłużkami do nielicznych, rachitycznych drzew. Wracam na start do JJa  wziąć więcej oleju do wspomagania, od ruskich jeszcze pożyczam piątkę hipolu, żeby mieć co lać w przekładnię. Nawet chcieliśmy się przez chwilę wycofać, ale okazało się,  że jedyna droga stąd jest odcinkiem, no to jak tak, to go jedziemy. Cały czas ślady po gliździe. Mega po niej rozjebane, jak w to wjedziesz, siedzisz po szyby, a objechać nie bardzo, bo i tak jechała jedyną możliwą drogą. Przeklinałem ją przez następne 60km bo tyle miał uczastek. Na pierwszym bołocie Bławat docenił intuicyjny zakup woderków, bo okazało się, że jedziemy po kożuchu błota, pod spodem woda i gawno. Błogosławiona kewlarowa przedłużka do wincza i błogosławiona między niewiastami Sasza, ganiająca jak spaniel z liną w zębach po czymś, po czym nie dało się nawet chodzić, przepinek było chyba ze dwadzieścia. Nawigujemy od baobaba do baobaba i szukamy tych większych, bo małe wychodziły z kożucha jeszcze przed napięciem liny. Przeprawialiśmy się przez to bołoto z godzinę albo dwie, i walczący równolegle lokalesi po tym odcinku mieli taki rispekt do Bławata, że podchodzili prawie na kolanach. Co ona bidusia na tą okoliczność potem musiała wypić…. Na mecie wypadali z aut zamęczeni na śmierć piloci, Bławat też ledwo żył i nie miał siły nawet gadać, ale się ruszał i oddychał.  Jak potem jeszcze ostatkiem sił pokazywał ruskim uśmiech nr 5… a co wy chuje, wiecie o ofrołdzie!…Takaja tam szutka, taka mantra, którą powtarzaliśmy sobie, ile razy misio dawał nam się we znaki, czyli sto razy dziennie…

 

Zmordowaliśmy pierwsze błoto, choć nie wyglądało, że damy radę. Połączone siły heńka stara i Bławata w końcu zwyciężyły i władowaliśmy się na jezdny kawałek, motor z radością przywitał wbicie dwójki. Taaaa… tylko po to, żeby się rozpędzić, zatrzymać, wyjechać ze ściany lasu i zobaczyć kolejne bołoto. Duże było, ale tak jakoś z rozpędu po poprzednim, -widzisz tamto drzewo? no to, z takim uschniętym obok? to biegnij, rybka po karpach i tam prowadź. I właśnie Bławat się nauczył czytać kolor mchów i znajdować drogę po bagnach. Dzięki temu zrobiliśmy to prawie na kołach. Maxis robi w bołocie, jestem w szoku. Wspomaganie zniknęło, lałem olej tylko po to żeby nie zatrzeć pompy, przez cały uczastek poszło 7 litrów oleju. Dalej zimnik po kamienistych bagnach, belki latały po zawiasie, waliły w podłogę, ciągle objazdy śladów po gliździe, ale przynajmniej nie mieliśmy problemów z nawigacją bo ślad glizdy prowadził do celu. Zakwasy w łapach z braku wspomagania, jak dojechałem to handtelepatka taka, że petem w ryj nie mogłem trafić, w końcu noc i na halogenach.

Po drodze wyciągamy kojotę organizatora, podniesiona, blokady i na swamperach, nic jej to nie pomogło, pomógł jej dopiero heniek star. Prawie do pionu stanęła jak tonący transatlantyk i dopiero wyszła. Dojazd do mety 15km zalaną na metr drogą. He he, mieżdunarodna, śmialiśmy się po przejechaniu granicy jak jest rozjebana, a tam tiry jeździły. Potem każde gawno, które można było zrobić na kołach, a nie na winczu,  witaliśmy z radością i     krzyczeliśmy ,,mieżdunarodna!,,  Porozbijaliśmy sobie trochę zęby z powodu belek i kamoli pod brudną wodą na mieżdunarodnej i już po godzinie witaliśmy się z sędzia na mecie.

Jak zwykle prawie nie widzieliśmy nikogo na odcinku, więc myśleliśmy że jedziemy ostatni, okazało się że jesteśmy czwarci, czy jakoś tak. Z mety rozwalonym mostem na biwak, a tam już Siara i serwiska. Okazało się, że próbowali sie przedrzeć do mnie na drugą bazę. Spędzili 8 godzin u misia, prawie spalili wincza, obtłukli auto i dzięki Bogu że nie dojechali, bo musieli by jechać na trzecią, a to by się skończyło dla dyskoteki piosenką o niebiańskim orszaku. Za to znaleźli normalną szutrową szczytówkę, którą niektórzy zwycięzcy znający ten teren jechali na metę. W końcu dotarli na czwartą bazę i dobrze bo byliśmy na granicy zaopatrzenia i przeżywalności. Na miejscu ekipa z Ukrainy i pani Olga która w cywilu jest właścicielką  prestiżnej restauracji, właśnie kładzie na ognisko wielką michę najbardziej zajebistego ukraińskiego barszczu jaki jadłem w życiu. Jem, piję i dziękuję misiowi, że udało mi się kolejny raz ujść mu spod wiecie czego. Jak na razie wiem tylko, że to zupełnie inny rajd jak 2005 i że któremuś odbiło i postanowił zrobić trasę wszystkim „na złość” czyli żeby było jak w dawnej Rassiji,  każdemu po równo przejebane, ale za to do spodu, z pominięciem kilku równiejszych.  I dlatego to taki katen rajd. Na Ładodze masz 8-20 kilometrów uczastka, masz tam bagna i koleiny, ale potem zawsze na bazie czeka serwis, tankowanie, naprawa. A tu masz 80km uczastka i na bazie czeka tylko misio, żeby w żopu trugać. No nic, dojechaliśmy. Miał być teraz tzw ,,dzień otdycha”. Oddychnęliśmy z Siarą targając przekładnię, pompę wspomagania, bo i tak zdechła, kasując luzy w zawiasie i  przewijając wincze, Sasza zaś nie mogąc rozchodzić wczorajszej adrenaliny, biegała w ADHD (alco driven heavy duty) z huską i cięła drzewa do ognia pani Oldze na obiad.  Potem tylko 200km mieżdunarodnymi, żeby się przemieścić na następny start. Tubylcy spali dziś w domu. Po kilku godzinach trafiliśmy na kawałek czegoś, gdzie można się było rozbić, przymrozek niezły, więc flaszka w trzy minuty i na ryj do śpiwora, dwie godziny snu. Start o ósmej ale jeszcze trzeba go znaleźć, wstałem o szóstej z okrzykiem ,,organizator ty chuju!,, na ustach, na szczęście po wsi jeździło sporo rajdowców, co też nie mogli trafić, bo się derektorowi albo lalce co przepisywała, toczki pojebały i start wychodził z giepsa gdzieś w dorzeczu amazonki, tak ciut lekko na wschód.

 

 

Najpierw konwój przez las z 30km, przed nami sędziowski wannolot ledwo klekocze po dziurach racząc nas w bonusie spaliną w kolorze niebieskim o zapachu przepalonego oleju. Zaraz będzie start, na wjeździe bród wzdłuż mostu i wszyscy sie go jakoś strasznie boją. Idę zobaczyć a tam spoko, ale już przed nami wtapia na kamolach ułaj i asekuruje sie winczem, i już nie jest spoko, bo korek sie zrobił w tej rzece, jeden wyjazd zablokowany a w drugim trzeba było chwilkę powalczyć. Siłami natury, zwolnicą i mocą wydarliśmy na brzeg i czekamy na sponsora, żeby mu się zapiąć na zderzak, niech ich pilot biega i moczy dupę. A co, polityka. Idzie znajomy giewagen Norwegów, walą jak burza bo oni myślą, że się z Igorem o pierwsze ścigają. Że niby tak jest i po prawdzie Igor też łoi nielekko, ale nie wiedzą chłopaki, że Igor jedzie trochę inny rajd, bo po zielonym stoliku. Ale to dobry wybór na sponsora. Aż za dobry. Z trudem za nimi jadę, Oranżada ze zwolnicą jest o wiele szersza i inaczej chodzi między kamolami niż wąska gelenda. Oes szybki. Nie zapiąłem pasów i teraz nie mam na to czasu, ledwo się trzymam za Norkami, a jak znikną, znowu się zacznie błądzenie, wtopy, szukanie dróg, przejazdów. Kamulce i plaże brzegiem jeziora, przejazdy po łachach od meandra do meandra, Norki biegają po wodzie, Sasza robi zdjęcia i idzie jak z płatka. Po kolei mijamy pozostałe auta. Oczywiście nikt nie wie ile kilometrów dziś odcinka, sędzia mówił 40, taaa, na pewno, akurat mu wierzę. Idziemy z Norkami, za nami klakson i pełną parą w locie, po jeziorze robi nas Igor. Norki dostały ciśnień, z jednej strony Igor, z drugiej ja im siedzę na karku, dorzucili węgla do hitlerwagena i łoją po kamulcach, robi się nie bardzo bezpiecznie. Ale jest sport, adrenalinka, wyścigi i pełny amok, ja zaś nie muszę martwić się najgorszą rzeczą na tym rajdzie czyli nawigacją. Cośmy ujechali, tośmy ujechali, misio zaś czuwał i kombinował jakby tu nam  łabuszkę postroić. Szarpię fajerę za Norkiem, żelki przeżycia którymi się żywimy z Bławatem cały rajd bo można wdupcać w czasie jazdy i dobrze zapycha, latają po aucie, w łeb senderem od cb, potem znów jezioro, pełna pała plażą, woda, kamulce i nagle para z pod machy, 150 woda na zegarze, wbijam elektryczny wentylator, nic nie pomaga, stoimy, gotujemy się. Kapota w górę, międląc piętrową wiązankę kurwów polskich, rosyjskich i wszelkich mi znanych patrzę co na rzeczy. Wiskoza stoi, elektryczny wentylator nie działa. Skaczę po aucie, wyrzucam wiskozę, pruję kable od elektrycznych wentylatorów. Bez efektu. No nic, posklejamy wiskozę taśmą do przeżycia, tunel na pakę, żeby było lepsze dojście i może domęczymy. I jak zwykle. Teraz to już nie jedziemy na wynik, tylko sama prawda, czyli po prostu tak, żeby u misia nie zostać. Coś wychłodziło, wsiadamy, akcja. Jak na razie spoko, są ślady. Nie kręcę już jak wariat, trzeba się rozglądać, czytać intiner, pilnować oziego. Pocięty łachami piasku brzeg jeziora, Sasza wyłazi w woderkach sprawdzić bród bo ślady dziwnie zanikły. Że niby się da. Jadę. Na samym wyjeździe kurzajka, przód idzie pod wodę.  Wstek.  Auto jedzie. Próbuję ciut prawiej. Siedzę. Woda się wlewa oknami, Sasza biegnie linę wyciągać, zalewa jej wodery, idzie pod wodę cała na chwilę, wyskakuje z szelek, wyrywa linę, podpina do jakiejś wpół utopionej belki, ciut jesteśmy wyżej. Wydzieramy się za drzewo ale już skąpani. Bławat popływał aktywnie, ja stacjonarnie, lodowate dżakuzi przez wszystkie szpary w drzwiach, taaa… a myślałem dziś wieczór pod prysznic w turbazie. Już nie trzeba. Srał misio prysznic.

 

 

Wybijamy się z rzeki na nieprawdopodobnie piękną szczytówkę. Droga po szczytach górskich po horyzont, a jak ujadę to co widzę, to dalej i dalej. Gęby otwarte, trzaska migawka, ale tego aparat nigdy nie odda. Na szczytówce słabe ślady jakby jednego auta i niewyraźne, trochę mnie to niepokoi. I słusznie bo ozi alarmuje, że trzeba w dół z powrotem do rzeki. Wracamy, są ślady, o jak fajnie, rozjebane bołoto, dawno nie było! Jakoś przemęczyliśmy, wyjeżdżamy na łąkę kamoli ciągnącą się po horyzont, środkiem rzeka a na horyzoncie góry i wyraźna przełęcz na wysokości jakiejś enpeem. Spotykamy chłopaków ułajem z urwanym kawałkiem piasty, jada powoli na przejechanie. Motor się uspokoił i trzyma temperaturę jak trzeba, trochę przyciskamy do przodu. Męczymy po kamolach wzdłuż rzeki, potem okazuje się, że rzeką łatwiej i w niesamowitych okolicznościach przyrody wdrapujemy się na przełęcz. Kamulce coraz większe a w samym siodle jeziorko. Woda tak przezroczysta, że potem nie widać jej na zdjęciach. Głębokość circa 30m. Jazda bokiem trawersem, a w roadbooku wnimanje, że szturman na zewnątrz a kierowca z otwartym oknem bez pasów. W wodzie kamulec na wymiar auta a za nim próg 30m w wodzie i bul bul do misia. Przeszliśmy tym kamulcem na styk. Za jeziorkiem parę osób i fotografów czekających, czy aby któryś się nie zwali żeby dobre zdjęcie zdiełać. W 2003 przyjechali tam dźwigiem na uralu żeby ten kamień poprawić, żeby był ,,przejezdny,, Dźwig się zwalił do jeziora, są zdjęcia na stronie. Podeszli Ukraińcy, szlugiem i browarem poczęstowali i mówią spoko, dalej już normalna droga i ze 20 do mety. Taaa, normalna. Mieżdunarodna. Syf, kamulce i woda, ale faktycznie, przejezdna. Na mecie jak zwykle. Czwarci, piąci albo jakoś tak.

Meta w turbazie w górach, znaczy się, że niby schronisku. Pytam miejscowych, czy szczytówką też da się tutaj dojechać. Mówią, że bez problemu. Już wiem, kto tamtędy jechał. Nie specjalnie upalnie, ale widoczki poezja. Fasolka bretolka a la Romanno i rzucamy się z Siarą na wentylatory, już pod wieczór kończymy. Lądujemy u pani Olgi żrąc zajebistą solankę, potem chodzone w podgrupach od stołu do stołu.. Szto nibud’ ale optymizm jest i jak tak dalej pójdzie, to i tak mamy blisko na trzecie miejsce, byle by misio litościwie odpuścił. Turbaza wypas, ściany nie obrzygane, nawet deska w kiblu przykręcona, nie mogę uwierzyć, sycę się komfortem. Towarzystwo za to syci się pyszną bieriozową wódką w przeróżnych międzyludzkich konfiguracjach.

 

 

I dygresja mieżdunarodna, przez pierwsze dni zawsze już po kilku wódkach pytają, czemu walimy w chuja w temacie polityki i nastawiamy kakał amerykanom, ja mówię co myślę, a co myślę to wszyscy wiedzą co mnie znają. Nasz pan prezydent chyba nigdy tu nie był, nie widział i nawet slajdów mu nie wyświetlili, bo wygraża im pięścią z wysokości półtora metra, wysyła na nich naszych siedem lotniskowców i dwóch nindżów na łyżwach (potem im zrobią sprawę w sądzie gdyby przypadkiem umieli celować i wykonywać rozkazy) a patrząc na ten ogrom wszystkiego dookoła, że i nawet oni sami nie byli w stanie tego wszystkiego zmarnować, choć próbowali, a jest tam moc w narodzie, to gołym okiem widać, że jak to powiedział Bławaciak, nie jesteśmy w stanie nawet razem po równo się wysrać…

 

Start z turbazy, i to nawet o dziwo w wysypialnej godzinie. Bardzo przyzwoita droga składająca się z poprzecznych hopek wypełnionych wodą. Jak zwykle polujemy na sponsora, dzisiaj załapali się Szwedzi kojotą, co też nieźle szli. I tak przez pierwsze kilkanaście kilometrów, niebo, woda, dupa tojoty, zakręt, niebo, woda i w kółko, potem, jakby dawno nie było, zimniki na kamulcach, brody, kawałki bagien, tojota się zagotowała, stanęli, wyprzedzam, zaraz dochodzę Norków giewagenem, dwie trąbki na znak, że nie chcę wyprzedzać i jedziemy. Norki oczywiście katują ile adolf dał po cylindrach, a moja skromna próbuje się utrzymać, kamulce, kawałek twardego po lesie, kamulce, bród, bołoto, ale wszystko szybko i jezdne. Sasza dostała dziś zakwasów od cykorłapki, żeby się utrzymać w latającym aucie. Tak gdzieś w połowie jak zwykle, a odcinek wg sędziów miał 40km i oczywiście jak zwykle terarip miał inne zdanie, bo na mecie wystukał 70, dopadł nas misio. Grzmocę po kamulcach za Norkami, w pewnym momencie przed nami giewagen wyskakuje w powietrze, odbija się parę razy i jedzie dalej. Nas też wyrzuca, trzask prask, jebut, lądujemy między dwoma metrowymi kamolami rozstawionymi na wymiar auta. Tyle, że nie mojego. Dodaję gazu i stawia mnie bokiem. Pewnie kapeć. I jak zwykle. Norki pojechały, a my akcja hajlift i robimy koło. Machamy ze zrezygnowaniem mijającym nas załogom i kręcimy śrubki. Patrzę pod spód, strzał był taki, że jeszcze w bonusie wyrwało gumy tylnych wahaczy. Mam na pokładzie ale nie ma czasu zmieniać, pojedziemy bez, a to trudno. Resztę odcinka jak zwykle w tempie bardziej krajoznawczym, spacerowym, parę zdjęć i lądujemy na mecie. Na finiszu bród przez Peczę z pamiątkowym obeliskiem, dość głęboko, ale przechodzimy. Potem piękne słoneczko, kolorowe mchy, biwak w lesie, ognisko i czekamy na jadącą z przeciwka serwiskę.  Jak zwykle dojazd do campu nie był łatwy i też nieźle się umordowali.

 

Mieniamy gumy na wahaczach, robimy koło, potem Siara jedzie oranżadą powyciągać serwis ukraiński, bo powtapiali dębowo na dojazdówce. Ja za to naprawiam kompresor od arba ukraińcom, bo jakiś mądry zamontował go pod maską i najpierw kompresor napompował wody do blokad a potem stanął i zdechł. Chłopaki  gorąco mi kibicują, podsuwając co chwila albo michę albo stakanczik. Z tego, co mówiła potem Sasza, to naprawiłem, potem jeszcze były hej sokoły, potem mieżdunarodna wymiana kawałów, potem składanie na rękę, potem nie ryczij, czyli wieczorny zestaw obowiązkowy.

 

 

Rano wstajemy, przedzieramy się do asfaltu, mijamy wielką dziurę w ziemi, z której wyjeżdżają co chwila biełazy i walimy na start tzw murmanką, dziś start z asfaltu. Przy drodze stoją auta, miało być o 12 tej, okazuje sie ze przerzucili start na 14tą, bo sędziowie mety, którzy wyjechali na kładach wczoraj wieczór, jeszcze nie dojechali na metę. He he, no to super, pewnie będzie fajnie, a ile kilometrów ma ten odcinek? A serwiska dojedzie? Sędzia patrzy na mnie jak na debila, jaka serwiska? Nie ma szans, jutro przyjedzie glizda połamańców pozbierać i tyle. Że niby 40 twierdzi sędzia. Acha, znaczy się 70, no ja wiem że russskij kilometr ma 8 naszych. Tankujemy i zabieramy wszystko do czego da się wlać wachę. W końcu nas startują, zapierdalamy przez spalony las zimnikiem na kamolach. 10 km latania w kabinie, strzały na rękę z wolantu trzeba uważać z kciukami. W pewnym momencie chcemy skręcić, a tu fajera nie kręci kołami. Wskakuję pod syfa i dziękuję, że nie stało się to przy 90 na asfalcie.

 

Siedzimy w spalonym lesie u misia z urwanym sektorem przekładni kierowniczej, chwała Bogu jest zasięg na komórkach i czekamy na Siarę z Ramonkiem. Rurką od dżeka odkręcamy stary sektor, trzeba do tego dwóch, więc Bławat ciągnie, poci się i sapie. Jedzie Iwan uajem, oczy na zapałkach, całą noc skręcali, bo urwali most i pytają co nam trzeba. No, przekładni do rendża, mówią, to nie mamy, ale mamy flaszkę.

 

 

W ramach udawolstwia skorzystaliśmy z Bławaciakiem z tej pomocy i poszliśmy z buta nad jezioro, widoki i klimat zresetowały nam procesor, Bławat się popłakał, a ja leżąc na kamieniu też byłem blisko bo poczułem się jakby mnie sam pan Bóg w czoło pocałował… I teraz wyciągamy z parcha skitrane desery i zażeramy się ruskimi kandyzowanymi wiśniami. Siara jedzie, ale ma daleko i po ekstremie, dzisiejszy uczastek poszedł w pizdu, ale radości i klimatów co nie miara, jeszcze zajebista nuta z radia co se na taki moment zamontowałem w syfie… Żebym se jeszcze zamontował drugą przekładnię byłoby super… jest ale u Ramonka na pace, toteż familizujemy się z misiem i czekamy, pogoda i widoczki total… Potem jeszcze było ognisko i mielonka na kromce gluta, ponieważ serwis jechał do nas kilka godzin te 11km uczastka i mają o tym swoją opowieść, tez ciekawą ale to oni powinni napisać…

Serwiska dojechała przed zmrokiem. Błyskawicznie wymieniliśmy sektor i decydujemy się spróbować atakować odcinek. Ciemno, głucho, teren tak porozpieprzany przez poprzedzające auta, że każdy metr jest kilernią. Póki są ślady jedziemy, szukanie tu drogi po nocy nie ma sensu, próbujemy parę razy i tracimy kupę czasu. W końcu dojeżdżamy do jeziora. Tu kończą się ślady. Szukamy jakiegokolwiek wyjazdu, Sasza brodzi po ciemnej wodzie, ja za nią świecę jej halogenami. Nic nie znajdujemy. W rozpisce widzę, że zamknięcie mety o 22.30, jest 23. Decyzja, wracamy. Wracaliśmy kilka godzin, dostaliśmy tak w tyłek podczas tego powrotu, że po dojechaniu na polankę przy drodze, gdzie czekały na nas chłopaki, wypadliśmy z auta na pysk. Była trzecia w nocy, następnego dnia ostatni odcinek, start o 7rano z odciętej od świata spalonej wsi, do której jedyny dojazd wiedzie uczastkiem, który nas zmógł. Czyli jak dla nas, po ptokach i żopa, żeśmy se porajdowali…

 

Siara wkurwiony nic nie mówi, skręcamy z powrotem syfa, bo się tak podczas wczorajszonocnego powrotu porozpieprzał, że każde koło jedzie w inną stronę. Mapa, i dwieście kilometrów asfaltem do ostatniej bazy na końcu siódmego odcinka. Po drodze spotykamy czasem połamańców, którzy ledwo wydłubawszy się z różnych oesów, po kilku dniach też wloką się w różnych stadiach rozkładu na grande finale.

 

Turbaza i hotelik nad przepiękną rzeką, kilka wielkich ognisk i zajebiście grająca pod namiotem ekspedycji kapela osładza nam gorycz przegranej. Choć z drugiej strony nie ma co się wstydzić, wielu lepszych nie dojechało aż tak daleko jak my. Wielu cofnęło się już z pierwszego, czy drugiego odcinka, wielu wysyła teraz od misia auta w paczkach po kawałku. A my jesteśmy cali, zdrowi i przeżyliśmy tyle, ile przez całe życie czasem niejeden pochłaniacz seriali nie zaznał. Ostatnie ognisko na turbazie zeszkliło oczy nawet największym twardzielom. I tak, stakańczyk pysznej ruskiej wódki przepijanej łzami, przechylony za zdrowie tych, co dojechali, przejechali, byli i widzieli, zakończył tą niesamowitą, wartą połowy życia przygodę.

Historia, którą spisałem, jest w zasadzie historią kilku załóg i samochodów. Już pierwszego dnia, misio podzielił rajd na czasem nigdy nie spotykające się podgrupy, więc każdy tam ma swoją przygodę i każdy powinien ją sam opowiedzieć.

Następnego dnia jeszcze uroczysty festyn na samym gławnym placu Murmańska, rozdanie nagród, kamery, publika, a potem długa droga do domu. Droga pełna przygód, obrazów i godna osobnej opowieści, bo niejeden wyprawowiec nie zaznał takich cudów jak my i to bez przerywnika w postaci zajebistego rajdu w samym środku bajkowego wyjazdu.

 

   Krzysztof Turchan

Z tego miejsca jeszcze należą się podziękowania.

 

Saszy, za to, że targała mnie zębami po bołotach i nie wymiękała nic,

 

Siarze, za to, że sprzęt katowany niemożebnie, wrócił w całości do domu,

 

 

Ramonkowi, za to, że wytrzymał z Siarą 20 dni w jednym samochodzie 🙂

I

 

wszystkim, którzy w każdy możliwy sposób przyczynili się do zaistnienia tej przepięknej przygody.